|
To moje
powołanie
Kilka tygodni temu
młoda dziewczyna z Ostrołęki
wróciła z Togo - niewielkiego,
ubogiego kraju położonego w
Afryce północno-zachodniej.
Przez miesiąc była tam
wolontariuszką na misji
katolickiej prowadzonej przez
siostry kanosjanki. Jolanta Bałazy
z Ostrołęki od trzech lat
pracuje i studiuje psychologię w
Warszawie.
- Zanim spotkałem się z Tobą
musiałem sprawdzić na mapie
Afryki, gdzie leży Togo. Jak to
się stało, że znalazłaś się
w tak odległym i tak mało
znanym kraju?
- Od dawna miałam wielkie
pragnienie, aby wyjechać na misję.
Kiedy przed trzema laty wyjechałam
na studia do Warszawy i zaczęłam
szukać możliwości takiego
wyjazdu z początku myślałam,
że wyjadę dopiero po skończeniu
studiów. Wraz z kolegą, który
ma podobne pragnienia postanowiliśmy
czas studiów poświęcić na
przygotowanie się do tego
wyjazdu, aby potem nie tracić już
na to czasu.
- Skąd wzięło się
pragnienie wyjazdu na misję?
- Wydaje mi się, że w moje
serce włożył je Pan Bóg. To
On powołuje i daje siły, żeby
na to powołanie odpowiadać.
Pragnienie wyjazdu na misje nie
przyszło nagle, ono dojrzewało
we mnie, poprzez pracę jako
wolontariusz tu w Polsce. Obecnie
jestem wolontariuszką w Ośrodku
Pomocy Społecznej w Warszawie,
opiekuję się starszą panią,
która częściowo jest sparaliżowana.
Od dawna jednak chciałam pomagać
dzieciom z Afryki.
- A dlaczego właśnie
dzieciom z Afryki? W Polsce też
wiele dzieci czeka na pomoc.
- Myślę, że każdy sam odkrywa
swoją drogę. Ja odkryłam, że
powinnam pomagać właśnie tym
dzieciom. Jeśli wszyscy
pozostalibyśmy tylko w swojej
miejscowości, w swoim kraju, to
kto będzie mówił o potrzebach
dzieci w Afryce? W tym roku mieliśmy
pomagać polskim dzieciom
mieszkającym nad morzem, ale
ludzie, którzy mieli nas tam
przyjąć, nie zrozumieli idei sióstr
kanosjanek i dlatego zrezygnowaliśmy.
Wyjazdu do Afryki nie planowaliśmy
w tym roku.
- Wróćmy jednak do momentu,
kiedy zaczęłaś szukać możliwości
wyjazdu na misję.
- Ludziom świeckim z Polski jest
dość trudno wyjechać na misję,
choć w ostatnim czasie Kościół
i jego organizacje bardziej
otwierają się na świeckich.
Poszukiwania zaczęłam od
Centrum Formacji Misyjnej, która
wysyła misjonarzy na misje. Tam
jednak przyjmują najwyżej jedną
osobę świecką rocznie. To
wynika z tego, że z wyjazdem
osoby świeckiej związane są dużo
wyższe koszty. W Centrum dano mi
adres sióstr kanosjanek w
Tarnowie, które są w Polsce
dopiero od 10 lat i tworzą zaczątki
wolontariatu. Poszukują ludzi,
którzy chcieliby pomagać na
misjach w różnych krajach.
Przez rok jeździłam do Tarnowa
przygotowywać się do wyjazdu.
Początkowo było sporo takich osób
jak ja, ale pozostała garstka.
Kiedy nie wyszedł nam wyjazd nad
nasze morze, mieliśmy jechać do
Albani. Wszystko praktycznie było
już przygotowane, kiedy przyszła
siostra Amelia, która opiekowała
się nami i powiedziała, że część
osób (w tym ja), jedziemy na
miesiąc do Togo w Afryce. Afryka
była zawsze moim pragnieniem, więc
odpowiedź mogła być tylko
jedna. Pojechaliśmy we troje,
oprócz mnie jeszcze Basia -
katechetka z Częstochowy i
Wojtek - student ze Szczuczyna.
Dwie osoby zaś z siostrą
Gabrielą pojechały do Albanii.
- Potem wszystko poszło już
gładko?
- No nie. Przyszła szara
rzeczywistość. Naszą sprawą
było zebrać pieniądze
potrzebne do wyjazdu, a także
pieniądze dla Afryki. Sam bilet
lotniczy w obie strony kosztował
3100 zł. Początkowo wydawało
się, że to nie będzie łatwe,
że nie uzbieramy kwoty
potrzebnej na wyjazd, ale
Opatrzność Boska tak tym
pokierowała, że ostatecznie
zebraliśmy tyle, że w Afryce
pozostawiliśmy jeszcze 1400
dolarów. Podróż sponsorowało
nam Przedsiębiorstwo Państwowe
"Porty Lotnicze". W
parafii w Rząśniku k. Wyszkowa
zebraliśmy po niedzielnych
mszach do puszek ponad 2000 zł.
Były również inne pomysły, np.
daliśmy znajomym skarbonki, do
których codziennie wkładali
pewną kwotę pieniędzy.
Skarbonki daliśmy też wspólnocie
Odnowy w Duchu Świętym w
Wyszkowie. Przed wyjazdem musieliśmy
jeszcze za własne pieniądze
wykonać całą serię szczepień.
- Kiedy wyjechaliście do
Afryki?
- 5 lipca. Najpierw wraz z siostrą
Amelią polecieliśmy do
Brukseli, tam czekało troje
wolontariuszy z Włoch, z którymi
polecieliśmy do Lome, stolicy
Togo - w międzylądowaniem w
Lagos. W sumie podróż trwała 9
godzin. W Togo Włosi po kilku
dniach pojechali na inną misję.
Posługiwali w szpitalu w Daczi,
my pozostaliśmy na misji w pobliżu
Lome.
- Jakie było Twoje pierwsze
wrażenie z Afryki?
- Pierwszym zaskoczeniem było
zachmurzone niebo. Dość długo
czekaliśmy na wizy, bo w Polsce
nie ma ambasady Togo. Zaskoczona
byłam, że w pobliżu lotniska młodzi
chłopcy dają przyjezdnym
karteczki ze swoimi adresami.
Liczą, że obcokrajowiec umożliwi
im wyjazd za granicę, tam gdzie
ludzie żyją lepiej. Togo jest
bardzo biednym krajem. Przez
........ Togo biegnie jedna
asfaltowa droga, pozostałe są
gruntowe o nawierzchni w kolorze
czerwonym. Wzdłuż tych
wszystkich dróg stoją gromady
tubylców, przeważnie kobiety i
dzieci, sprzedających orzeszki,
kukurydzę, wodę. Gdy ściemnia
się, zapalają świeczki. Po
dojechaniu na miejsce okazało się,
że będziemy mieszkać w domu
wolontariusza, w bardzo dobrych
warunkach, europejskich warunkach.
Spaliśmy na łóżkach, mogliśmy
korzystać z prysznica.
Elektryczność mieliśmy z
baterii słonecznej. Przez cały
miesiąc nie oglądaliśmy jednak
telewizji i nie słuchaliśmy
radia.
- Byliście sami?
- Nie, czekały na nas trzy
wolontariuszki: Ewa z Polski i
Stefania z Włoch, które są tam
od września ub. roku oraz Digi z
Filipin, która przyjechała w
grudniu ub. roku. Weszliśmy w skład
tej wspólnoty. Chcę powiedzieć,
że doświadczenie tej międzynarodowej
wspólnoty było wprost cudowne,
razem pracowaliśmy, razem bawiliśmy
się. We wspólnocie pokonuje się
"mur" własnego świata
i otwiera się na innych i nie
sposób opisać tej radości, która
wypełnia wtedy serce.
- Jak porozumiewaliście się
ze sobą?
- Przeważnie po francusku,
francuski jest urzędowym językiem
w Togo. Z tubylcami lepiej było
rozmawiać w ich języku zwanym
ewe. Francuski znają tylko ci,
którzy chodzili lub chodzą do
szkoły. Takich w Togo nie ma aż
tak wielu. Obowiązku chodzenia
do szkoły nie ma, a każda szkoła
jest płatna. Jednak mimo bariery
językowej wspólnie dokonywaliśmy
wspaniałych rzeczy.
- Czym zajmowaliście się
przez ten miesiąc?
- Przez pierwsze dwa tygodnie
prowadziliśmy tzw. grest czyli
zajęcia dla dzieci z okolicznych
wiosek, oddalonych nieraz o 3, 4
km. Zajęcia trwały od ósmej do
dwunastej. Jednego dnia były
zabawy, drugiego dnia różne
prace. Pomagały nam postulantki
z misji, które znały język
ewe, ja zajmowałam się grupą
najmłodszych dzieci. Pozostałe
dwa tygodnie pomagaliśmy
siostrom, które mają tam kilka
obiektów: szkołę, centrum i swój
klasztor wraz z domem
wolontariuszy. Do centrum
przyjechało ok. 50 zakonników i
my posługiwaliśmy im m.in. sprzątając
i gotując posiłki.
- Czy dzieci z Togo różnią
się od polskich dzieci?
- Myślę, że tak choć nie
potrafię tego precyzyjnie wyrazić.
Ich spojrzenie, ich uśmiech są
zupełnie inny. Przychodzi mi na
myśl słowo "smutne",
ale nie jest ono
najodpowiedniejsze. Uśmiech
dziecka mówił bardzo wyraźnie,
czym jest Afryka. To mnie nauczyło,
że powinnam cieszyć się z tego
co mam. Tego samego powinni też
nauczyć się ci wszyscy, którzy
mają więcej niż ludzie z
Afryki.
Dzieciaki z Afryki są przy tym
bardzo zdyscyplinowane i posłuszne.
Chłonęły to wszystko, co im
przekazywaliśmy. Podczas
dwutygodniowych zajęć z nimi
wykorzystywaliśmy różne
materiały przywiezione z Polski,
np. kredki, farby, książeczki
do malowania. Dzieci tak potrafiły
skupić się na malowaniu, że
zapominały o całym świecie.
Odwiedzaliśmy także okoliczne
wioski. Tego, co zobaczyłam nie
da się opisać. Ludzie mieszkają
w czymś podobnym do lepianek. Z
reguły mają jedno krzesło na
całą rodzinę, jedną miskę i
maty, na których śpią. Gotują
na zewnątrz domu. Nie da się
opisać warunków, w jakich działają
szpitale.
- Czy właśnie tak wyobrażałaś
sobie Afrykę?
- Podobnie. Wiedziałam, że w
Afryce ludzie żyją w ubóstwie.
Ale były też sytuacje, które
zaskakiwały. Gdy dotyka się własnymi
rękoma cierpienia i gdy spotyka
się ludzi, którzy potrzebują
pomocy, którzy umierają, a nie
jest się w stanie nic zrobić,
to wcześniej nie można sobie
tego wyobrazić.
- Czego można się uczyć od
Afrykańczyków?
- Przede wszystkim prostoty. Ja
nauczyłam się także tego, żeby
nie marnować żywności, że to
co otrzymuję, otrzymuję zawsze
w darze. W naszym domu nie
marnował się nawet okruszek
chleba. Myślę, że po takim
pobycie w Afryce, po powrocie do
kraju można rozpocząć życie
prostsze, nie oparte o posiadanie
wielu rzeczy. Dzięki Afrykańczykom
uświadomiłam sobie, że szczęście
czeka na nas w codziennej
prostocie. Każdemu polecałabym,
takie doświadczenie pobytu w
Afryce.
- Podstawową powinnością
misjonarzy w Afryce jest
szerzenie wiary. Czy w okolicy w
której byłaś dużo jest
katolików?
- Dużo jest chrześcijan i sporo
wśród nich katolików. Większość
mieszkańców wyznaje jednak swoją
wiarę plemienną. W każdej
wiosce jest posąg woodoo z gliny.
To bożek chroniący ich przed złem.
Często długo w nocy, a nieraz aż
do rana, dochodziły do naszych
uszu dźwięki tamtamów. Oczywiście,
że w naszej codziennej pracy były
elementy ewangelizacji, każdego
dnia na samym początku zajęć z
dziećmi postulantka miała
katechezę w języku ewe.
Ostatniego dnia dzieci
zaprezentowały wszystko to, co
zrobiły i czego się nauczyły.
Była m.in. inscenizacja oparta
na Piśmie Świętym. To była
ewangelizacja poprzez naszą pracę.
- Czy po powrocie z Togo
nadal myślisz o tym, żeby po
studiach znów wyjechać na misję?
- Tak. Ja tam byłam na swoim
miejscu. W Togo odkryłam swoją
radość i swoje szczęście.
Robiłam to co powinnam robić. I
dzisiaj wiem, że człowiek jest
najpełniej sobą, gdy daje
siebie innym, gdy żyje dla
drugiego na sposób daru
ofiarowania. Jeśli taka będzie
wola Boża, to po studiach już
jako psycholog wyjadę na
wolontariat, co najmniej na rok.
- W jaki sposób dzieciom
Afryki mogą pomóc ludzie, którzy
z różnych powodów nie mogą -
tak jak ty - wyjechać na
wolontariat?
- Można pomóc np. przez adopcję
na odległość. W Afryce dzieci
uczą się tylko wtedy, kiedy mają
pieniądze. Potrzebna jest
stosunkowo niewielka kwota (od
120 do 200 dolarów rocznie), aby
dziecku z Afryki umożliwić naukę.
Adopcja dziecka z Afryki jest nie
tylko pomocą materialną, jest
to pewnego rodzaju relacja, która
powstaje i rozwija się. Istnieje
także możliwość zaadoptowania
wolontariusza, jak też
przekazanie bezpośrednio ofiary
na misję. Nr konta: DIECEZJALNE
DZIEŁO MISYJNE Bank PKO S.A.
Tarnów 12401910-10104503-2700 -
z dopiskiem Wolontariat
Kanosjański.
W celu uzyskania bliższych
informacji można kontaktować się
z Domem Zakonnym Sióstr
Kanosjanek, Gosławice 102, 33-122
Wierzchosławice k/Tarnowa, tel.
(014) 6796416, e-mail: b_jolanta@wp.pl
- Dziękuję za rozmowę.
- To ja dziękuję, że mogłam
podzielić się tym, czym
obdarowała mnie Afryka.
WSTECZ
|
|
|